Tylko Bóg ze śmierci wyprowadza życie cz.I
Z o. Mariuszem Kwiatkowskim MI, kapelanem Szpitala Pediatrycznego Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki rozmawia Agnieszka Kozłowska, cz.I
Ojcze, chciałabym zacząć tę rozmowę od założyciela Zakonu Posługujących Chorym (niegdyś Stowarzyszenia Sług Chorych), św. Kamila. Parał się on rzemiosłem wojennym, był nałogowym hazardzistą, kilka razy przegrał w karty i kości wszystko, co miał, łącznie z majątkiem rodzinnym. Potem został żebrakiem. Prowadził barwne, pełne przygód życie awanturnika i to mu się podobało. I Pan Bóg wybrał sobie takiego porywczego, brutalnego, zniewolonego nałogami człowieka, żeby, po pierwsze, nagle przemienić go całkowicie, a po drugie, jeszcze dać mu zadanie założenia zgromadzenia posługującego chorym. Myślę, że historia jego życia jest bardzo optymistyczna, bo pokazuje, że nie ma takiej sytuacji ludzkiej, z której Bóg nie wyprowadziłby dobra i nie ma takiego człowieka, z którego Pan nie mógłby ukuć świętego.
Nie ma sytuacji, w której nie można by odnaleźć Boga i sytuacji, która by nas do końca od Niego oddzieliła. To św. Paweł mówi, że nic nie jest w stanie nas odłączyć od miłości Chrystusowej. U Kamila było podobnie.
Co się takiego wydarzyło w jego życiu, że nastąpił ten przełom?
Wydarzyła się prawda. Przez 25 lat udawał, miał różne maski, był najemnikiem, żołnierzem, podlegał swym namiętnościom, pożądliwościom i zmysłowości. To wszystko to był taki uniform w jego życiu. Doświadczenie ubóstwa swego wnętrza i niemocy spowodowało, że wreszcie zdejmuje to, co przez lata przybrał. To jest właśnie piękne: odkrywać siebie jako nędzę wewnętrzną i zacząć widzieć, że Bóg go nigdy tak nie traktował, ale widział jego ubóstwo i pragnął ubogacić jego życie. Tak było ze św. Kamilem. Tak samo pewnie jest w życiu każdego, kto chce zobaczyć prawdę o sobie, kto doświadcza - powiedzielibyśmy - swojego dna, swojej słabości i widzi, że on sam z siebie nic nie może i albo przyjmie łaskę, albo pójdzie jeszcze głębiej równią pochyłą w dół. To jest taka chwila wyboru, w której Bóg zawsze z miłości ryzykuje, czyli stara się pokazać człowiekowi taki moment życia, w którym musi on zdecydować konkretnie. Św. Franciszek też musiał wybrać. To jest ten akt wolności, który wchodzi tu w grę. Prorocy Starego Testamentu doświadczali czasami głębokich upokorzeń swojego wnętrza, np. Jeremiasz wątpił w dar swojego powołania. Mało tego, on jeszcze głębiej zwątpił, bo nawet w dar swojego odwiecznego wezwania, godności życia, aż Bóg musiał go zapewniać, że był odwiecznie zaplanowany, wcześniej, nim pojawił się pod sercem matki. Tak samo było u Kamila. Musiał wiele upodleń doświadczyć - chociaż Bóg nie chciał upodleń, bo On nie chce żadnego zła, ale się ono wydarzyło - aby Pan mógł wydobyć z tego dobro. Tak samo jest w przypadku waszym, tak jest i w moim przypadku.
Św. Kamil zetknął się w rzymskich szpitalach z koszmarem ludzkiej biedy, choroby i poświęcił się ludziom potrzebującym. Można powiedzieć, że jest pewnego rodzaju reformatorem tej XVI- wiecznej służby zdrowia. Na czym polegała ta reforma? Przecież wcześniej w mamy już św. Jana z Granady, założyciela bonifratrów. Co św. Kamil wniósł nowego w tę posługę chorym?
Św. Kamil był sam upodlony i nosił w swoim ciele znamiona różnych chorób.
Niegojąca się rana na nodze?
To jest ta, przynosząca mu chwałę w jakiejś zniewadze. Różnie mówią na temat tej rany. Mówią, że była ona chorobą francuską, że to skutek jego rozwiązłego, cudzołożnego - do momentu nawrócenia - życia. Inni mówią, że to rana, która ma zupełnie inną przyczynę. Patrząc na historię św. Kamila, bym się jednak skłaniał do pierwszej opinii, że to jest efekt jego życia i że to była jakaś choroba weneryczna. Kamil jest też doświadczony innymi chorobami/dolegliwościami, które dopiero po śmierci zostały ujawnione. Ale on siebie nie oszczędzał, wiele o sobie nie mówił, wiele po sobie nie zostawił, oprócz posługi - taki był jego fenomen. I on, tak doświadczony w ciele - żyjąc na przełomie XVI-XVII wieku - zaczął patrzeć na ciało człowieka jak na ciało Chrystusa umęczonego na Krzyżu. To jest to, co Kościół nazywa Nową Szkołą Miłości. Jego spojrzenie kieruje się na początku na sam akt miłosierdzia, na sam czyn miłości względem drugiego. Nie klasyfikuje człowieka względem tego, kim on jest, z jakich warstw pochodzi, ale widzi w nim stworzenie Boże (choć chory może nawet nie zdawać sobie z tego sprawy, nie akceptować miłości Boga). I dlatego Kamil do niego idzie. Są świadectwa tego, że szedł do osób, które nie były wyznania chrześcijańskiego - ktoś by powiedział: nie są osobami godnymi w tamtym czasie posługi. A Kamil tego nie wyróżniał. Mówił, że do szpitala nie przyjmujemy ze względu na wyznanie. Wtedy szpitale rzymskie, związane ze strukturą kościelną, miały swoje różne zasady. Kamil to łamał, mówiąc, że przyjmujemy chorego ze względu na to, że jest chory, a nie ze względu na to, jaki jest jego „światopogląd”. Nie lubię tego słowa, ale niech będzie. Mówił też do swoich współbraci, że na początku zajmujemy się ciałem (on pewnie by dodał: Jezusowym) i robimy to w taki sposób, że w tym człowieku budzimy pytanie, dlaczego my to robimy. Dopiero wtedy dajemy świadectwo, dla kogo to czynimy, dlaczego to czynimy i Kogo widzimy w tym uczynku. Kamil dochodzi do takich skrajności, że potrafił w człowieku chorym tak głęboko widzieć Jezusa, iż wyznawał mu swoje grzechy, przepraszał i mówił do niego: „Panie”. Pewnie wielu krępował takim zachowaniem. To jest fenomen tamtego czasu, że Kamil widział człowieka, który jest zaplanowany przez Boga, niezależnie od tego, kim jest i kim siebie uczynił poprzez różne wpływy. To jest coś w tamtym czasie innowacyjnego.
Pewnie zaskakujące jest też jego porównanie posługi chorym do kapłaństwa?
Chodzi pewnie o to, że chory jest jak Hostia, a łóżko jest ołtarzem? To jest to głębokie spojrzenie Kamila, wynikające z tego, kogo widział na tym łóżku. To jest proste. Myślę, że on cały taki był. Kiedy wchodził na salę z chorymi, to bez jakiegoś patetyzmu, bez słów wyszukanych i górnolotnych, i podchodził do człowieka jak do człowieka, czyli do dziecka Bożego. W nim nie było nigdy jakiegoś humanitaryzmu, jak dzisiaj to pojmujemy. W nim było zawsze przesłanie Ewangelii. Ale on nie rzucał tą Ewangelią, jak tylko wchodził, tylko on Ewangelię czynił. Przez to budził w wielu osobach konieczność pytania, dlaczego on to czyni. Myślę, że w tamtym czasie mało kto tak posługiwał, dlatego też tak się tym wyróżnił. Zobaczył, że człowiek jest godny posłużenia, inaczej: że przez to posługiwanie Ewangelia dotrze do jego serca.
Czym dzisiaj zajmują się ojcowie kamilianie?
Podobnie, jak św. Kamil. Tym samym, ale już inaczej.
Charyzmat ojca założyciela uległ zmianie?
Świat uległ zmianie, mimo wszystko. Zajmujemy się tym samym, ale w innych strukturach, czyli w różnych miejscach związanych z chorymi. Bracia zakonni najczęściej podejmują posługę pielęgniarską czy jako salowi. Kapłani zaś zwykle służą jako kapelani, ale też są, np. terapeutami uzależnień, pracując w ośrodku dla narkomanów, ktoś zajmuje się bezdomnymi, inni są zarządzającymi strukturami, np. w domu pomocy społecznej, zakładzie opiekuńczo-leczniczym, szpitalu. Św. Kamil miał też taki epizod na początku swej posługi. Rozpiętość jest bardzo duża. Mamy też parafie w Polsce i ojcowie wchodzą wtedy w obowiązki duszpasterskie. Ja mam to szczęście być wśród chorych od początku.
Intryguje mnie ten charakterystyczny habit z wielkim, czerwonym krzyżem, wyszytym na piersi.
Wielu go intryguje (śmiech).
Bo rzeczywiście zwraca uwagę.
Tak, przyciągamy uwagę. Nietrudno wyczytać, co Kamil miał na myśli, gdy przyjmował czerwony krzyż jako znak rozpoznawalny dla zakonu. Skoro łóżko ma być ołtarzem, a na nim jest chory - nasz Pan położony jak Hostia, to ten znak ma odzwierciedlać ofiarę Jezusa, w której każde cierpienie jest zanurzone. Jest to znak wyjątkowej miłości Boga, która przyszła przez Krew Jezusa. Tu jest największe miłosierdzie. Krew, która oczyszcza i ciało, i ducha, która zanurza w miłości i nawróceniu. Ten znak wyraża osobowość Kamila, jego charakterystyczny rys świętości. To jest także pewna forma jego pokuty. On był człowiekiem głębokiego umartwienia, postu, modlitwy i posługi aż do skrajnego czasem wycieńczenia. Nie wiem, czy dziś przebadany psychiatrycznie byłby zdrowy, według lekarzy (śmiech). Myślę, że wielu świętych czy proroków by nie było zdrowych. Przez to, co czynili, stwierdzonoby u nich jakieś szaleństwo. Kamil przyjął ten znak jako wyraz miłosiernej miłości Jezusa. Z tym się wiążą jeszcze jakieś historie poboczne, np. sen matki przed jego narodzinami, ale sam staram się zobaczyć samą głębię, nosząc ten znak. On pobudza do wejścia w siebie. Cierpienie - jakiekolwiek, duszy czy ciała - doświadczenie jakiejkolwiek próby, o czym mówiliśmy na początku, czyli też jakiejś małości człowieka, zmusza - nie wiem, czy każdego, ale na pewno zachęca - do wejścia głębiej. Bo głęboko jest perła ukryta. Kamil, myślę, już wiedział o tym w momencie, gdy przyjmował ten znak na czarnym habicie, że to jest coś więcej niż znak. Że to jest to Ave Crux, to Drzewo Życia. Patrząc na chorych i cierpiących w tym czasie, tak głęboko odczytywał ich cierpienie jako cierpienie samego Jezusa, to cóż innego mógł przyjąć na habit? Czy jest jakiś inny, lepszy znak? Z Krzyża Pan też do niego w takiej pół- jawie, pół-śnie przemówił w czasie kryzysu. Jest taka historia. Wtedy Jezus powiedział mu, żeby się nie poddawał: „człowieku małej wiary. Przecież to moje, nie twoje jest dzieło". To też było znaczące doświadczenie św. Kamila w jego historii do podjęcia drogi posługi chorym. To był prosty człowiek. Miał wiele dylematów, musiał pokonać mnóstwo przeszkód w sobie, licznych zniewoleń, uzależnień, skoro żył tyle lat w zmysłowości tego świata. Nie było dla niego w pierwszych etapach łatwo wyzbyć się tego. Potrzebował dużo ascezy, samokontroli i tym bardziej więcej łaski - upraszanej przez Maryję, dlatego też był Jej tak oddany - kiedy najpierw na wszystko sobie pozwalał, a później stał się człowiekiem postu i wyrzeczeń. Niewiele o sobie mówił, wewnętrznie taił swoją historię, nieczęsto do niej wracał. To także o czymś świadczy, pokazuje nam coś wyjątkowego. Też wskazuje nam na naszą posługę, że powinna dziać się w ciszy, że to cierpienie wymaga dyskrecji i spotkania. A to spotkanie nie może się odbyć w sposób publiczny, medialny; ono dokonuje się w Duchu Świętym tylko wtedy, kiedy jest osobiste. Jak na spowiedzi spotykamy się osobiście z Jezusem przebaczającym, tak tu - cierpiącym. Spotykamy się, aby zostawić ziarnko, które - ufamy - Bóg będzie podlewał tak, że z niego wykiełkuje jakiś owoc cierpienia.
Nie przychodzimy gładzić cierpień, świat jest łez padołem, jest przepełniony cierpieniem. Przychodzimy je współ-ponieść, na ile możemy. A cierpienie może wydać większy owoc niż uzdrowienie. Myślę, że kamilianie są głęboko wezwani do niesienia krzyża jako pierwsi...
...nie tylko na habicie?
Ten, na habicie jest lekki. A później są wezwani, aby, sami niosąc krzyż, dali świadectwo o tym, że ten krzyż jest słodki, choć wygląda szorstko. Wtedy chorych czy doświadczonych, czy ich rodziny mogą poprowadzić drogą Jezusa, tą najpiękniejszą, drogą krzyża, przez co stają się oni ofiarami miłymi Bogu. Człowiek staje się czystą wonią, jak np. Marta Robin. Przecież nie poprosiła dla siebie o uzdrowienie, ale za to ile wyprosiła uzdrowień dla innych! Niekoniecznie fizycznych, ale pewnie i takie się zdarzały. To jest to światło św. Kamila. A poza tym godność człowieka, jego pielęgnacja - bardzo to podkreślał - tworzenie miejsc, lazaretów dla konających w czasie różnych epidemii. Godność to słowo wtedy niepopularne. Jesteś godny, bo jesteś stworzeniem Bożym, masz Ojca w niebie. Ta godność należy się tobie fizycznie, abyś godnie odchodził. Św. Kamil jest nazywany „ojcem pięknego umierania” albo „ojcem dobrej śmierci”. Nie chodziło o to, że przy nim chorzy byli uzdrawiani, a konający brani prosto do nieba. Chodzi o to, że on zewnętrznie uczynił wszystko dla tego człowieka, co mu się należy jako stworzeniu Bożemu, po prostu o niego zadbał fizycznie i otoczył go wonią modlitwy, przez co demony nie miały do niego dostępu. Nie chodziło o to, że pościel miał wyszywaną ręcznie w złote hafty i rozprzestrzeniono woń w powietrzu, żeby nie było czuć brzydkiego zapachu. Chodzi o to, żeby wszystko, co było w tym momencie niezbędne, zostało zapewnione, czyli droga do zbawienia otwarta, a ciało ludzkie godnie przygotowane do najważniejszego momentu - przejścia w ramiona Ojca. Wtedy pięknie się umiera. To jest dobra śmierć, gdy ktoś przy nas przyzywa aniołów, które cię otaczają. A aniołowie otwierają od razu bramę dla Maryi, Królowej Aniołów, więc Ona wchodzi jako ostatnia. Św. Kamil miał takie specjalne nabożeństwo przy konających, odpowiednie czuwanie i uczył tego braci.
Dlaczego ojcowie składają czwarty ślub, oprócz ślubu czystości, ubóstwa i posłuszeństwa?
To tak samo, jak z doświadczeniem krzyża - innego znaku nie mógł przyjąć na habicie, służąc chorym i cierpiącym. Inni też tak służą, a takiego znaku nie noszą - nieważne, jego droga była taka. Podobnie jest z czwartym ślubem: nie można nie złożyć jakiegoś dozgonnego wejścia w tę posługę bez ślubowania, ofiarowania się. Ślub jest przypomnieniem stylu życia, drogi życia. Nie jest nakazem, jest drogą. Takim światłem, które pokazuje na nowo, co ślubowałeś, kiedy już nie chcesz tego czynić, co powinieneś. Ten ślub to jest twój styl życia, przez który zostajesz pobłogosławiony. Idziesz swoją drogą, ale nie tylko po swojej drodze, lecz - i to jest piękne - po drodze historii, świętości, którą Bóg rozpoczął poprzez życie św. Kamila prawie 500 lat temu. Niesiesz bagaż setek braci, którzy umarli święcie w posłudze, albo i nieświęcie, ale umarli oddani i wierni. Niesiesz z sobą coś więcej niż tylko swoje widzimisię, swoje fochy. Jesteś ubogi nie dlatego, że nie powinieneś posiadać, tylko dlatego, że posiadasz Mnie, który jestem czymś więcej, co możesz posiadać na tym świecie. Ubóstwo jest łatwiejsze wtedy, gdy wypływa z miłości, a nie z przymusu. Tak samo służba chorym, kiedy wypływa z zauważenia Jezusa w chorym, niż z tego, że to jest sam człowiek. Bo człowiek jest w stanie doprowadzić do białej gorączki, czasami. I vice versa (śmiech).
Zapytam jeszcze o ten czwarty ślub...
... służenia chorym nawet z narażeniem życia - przypomniałem sobie.
Może po to był ten wywiad?
O, właśnie. Cel został osiągnięty (śmiech).
Jednak z punktu widzenia dzisiejszego człowieka byśmy powiedzieli, że trzeba pomagać rozsądnie, być racjonalnym, dbać o siebie, żeby mieć siły i nie wyniszczać się aż tak bardzo. A tutaj jest całkowite temu zaprzeczenie. Ojcowie zgadzają się na to, żeby działo się to też kosztem zdrowia, snu, odpoczynku, wszystkiego?
Powinno się tak dziać, ale z rozsądkiem i roztropnością. Roztropność - matką wszystkich cnót. Ten ślub nie jest po to, żeby nas wykończyć, tylko po to, żeby nam pokazać drogę naszego powołania. Nie jest też po to, byśmy codziennie go udowadniali wśród chorych, wracając sfrustrowani, wycieńczeni, nie mający czasu na modlitwę, adorację, na zdrowe budowanie wspólnoty, na przebywanie ze współbraćmi, na szukanie Pana w głębi, w ciszy, bo to jest niezbędne do funkcjonowania ducha. Ten ślub nam pokazuje, dla kogo życie mamy oddać, co się wcale nie wiąże ze śmiercią ze względu, np. na zadżumienie. To jest raczej ślub służenia chorym nawet z oddaniem życia. „Kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż i niech Mnie naśladuje...” ( por. Łk 9,23). To nie jest takie proste, że skoro mamy nasz czwarty ślub, to gdyby przyszło co do czego, to my mamy za chorych życie oddać. Nie. To nie na zasadzie gotowości na śmierć. To byłby czyn heroiczny i obyśmy byli na to gotowi. Ale my nie będziemy gotowi do tego, jeśli na co dzień nie zaczniemy oddawać życia w posłudze, którą pełnimy. A jest duża pokusa, żeby nie posługiwać - po iluś latach wyczerpania, albo po wypaleniu, albo po przykrym spotkaniu i rozmowie, albo kiedy czuję się zmęczony lub jest wiele atrakcyjniejszych rzeczy, niż przyjście do szpitala… Codziennie znajduję rano pięć innych powodów, dla których powinienem zrezygnować z przyjścia tutaj (śmiech). Więc ten ślub realizuję codziennie, naprawdę. Przełamuję siebie w wielu sytuacjach po to, aby w jakiś sposób zanieść światło. Ciekawe... Nigdy tak o tym nie myślałem, teraz mi przyszło, że ślub ten zmienia swój wymiar, choć nie zmienia swego korzenia. Nie wycina się swego korzenia. To jest ślub, w którym oddajemy swoje życie na co dzień, czyli to, co nas od chorych odciąga. Często jest tym monotonia pracy, np. ktoś posługuje 20 lat w jednym domu, choćby pomocy społecznej, gdzie ta rotacja jest o wiele mniejsza niż w ośrodkach szpitalnych czy hospicyjnych, gdzie ludzie przebywają całe lata; albo w zakładach opiekuńczo-leczniczych lub w domach pomocy społecznej dla osób niepełnosprawnych intelektualnie (sam posługiwałem w takim ośrodku). Po jakimś czasie, 2, 3, 10 latach może przyjść taki moment, kiedy w tej posłudze człowiek skostnieje, skamienieje, nie pobudzany przez adorację, przez głębię Eucharystii, modlitwę. Zafrapowany tysiącem papierów, telefonów, spraw związanych także z medycznymi kwestiami, które trzeba załatwić, z personelem, z osobami, które współpracują, może już stałeś się kamieniem w środku? Ten ślub może pewnego dnia przypomnieć ci, że kiedyś powiedziałeś, że oddasz życie niekoniecznie za to, żeby wszystko perfekcyjnie w domu funkcjonowało, żeby podobało się tylko wizualnie i zewnętrznie. Jezus cię kiedyś zapytał, czy jesteś w stanie pójść za Nim taką, a nie inną drogą; czy chcesz tego; czy chcesz, aby On ci pokazał w pełni tę drogę, jaką ma dla ciebie i by ci pobłogosławił w tym. To ciekawe. Muszę wziąć to sobie na przemyślenie.
Łódź, 13 września 2018 r.
Wywiad opublikowany w Posłanie 6/2018
Czytelnia
Polecane wywiady
Scalić człowieka
Z o. Karolem Meissnerem, benedyktynem, lekarzem i teologiem, autorem wielu publikacji dotyczących etyki ...
Rozpalić serce
Gdy przez 5 lat pracowałem w Lublinie, w mojej pierwszej parafii, przygotowywałem młodzież do bierzmowania. Chociaż ...
Kiedy wielbimy Boga, jesteśmy błogosławieni cz. I
Z o. Józefem Witko OFM rozmawia Tomasz Kalniuk (I część) Witamy o. Józefa Witko, rekolekcjonistę, który głosił już ...