Powołanie

Odkąd pamiętam, byłem raczej mało „kumaty”, jeśli chodzi o relacje, podteksty, „drugie dno”. Taki chłopak, który nie potrafi zagadać do dziewczyny. Do koleżanki to owszem, buzię w szkole otworzy. Błahe tematy poruszyć jeszcze dawałem radę, ale jeśli chodzi o budowanie jakiejś relacji chłopak-dziewczyna to miałem „zerowe IQ”. Pamiętam, że w podstawówce niektóre się dziwiły: „To ty nie masz dziewczyny?”, a ja nie wiedziałbym, co z nią robić, nawet gdybym ją miał. Nie łapałem aluzji, nie domyślałem się podtekstów, nie zauważałem zainteresowania, jakim mnie niektóre dziewczyny darzyły. W liceum wcale nie było lepiej. Choć nawet próbowałem coś robić w tym kierunku, to bez powodzenia. Generalnie to było dziwne, że pogadać o czymkolwiek to było mi łatwo, ale zejść na jakiś głębszy poziom - niemożliwe.
Tu muszę wyznać, że wyszedłem z domu, który nie był najłatwiejszy. Alkohol i kłótnie panujące w domu wcale nie pomagały mi w zdobywaniu właściwych wzorców i były przede wszystkim powodem mojego zamknięcia na to, co głębsze. Mało kto wiedział, co w moim domu się dzieje, rzadko kiedy zapraszałem do siebie kolegów (koleżanek nigdy). Na palcach jednej ręki mogę policzyć rozmowy, o których mógłbym powiedzieć, że były „głębokie”.
W liceum zaczęło się moje poznawanie Boga w formacji oazowej. Były spotkania, modlitwa, wspólne wyjazdy na letnie obozy, pielgrzymki, jednym słowem - wielu dobrych ludzi wokół. Tak dotarłem na studia. Tu nowe środowisko, dużo nowych koleżanek, niby okazja na jakąś głębszą relację, ale ja co najwyżej mogłem zaoferować koleżeństwo. Nawet nie wiedziałem, czym jest przyjaźń, co to znaczy dzielić się z kimś tym, co przeżywam, co mnie boli, co cieszy.
Na studiach Pan także się o mnie zatroszczył i zaprowadził do wspólnoty, gdzie mogłem Go dalej poznawać, aż po trzecimi roku dał mi się doświadczyć bardzo osobiście. To był czas, gdy po raz pierwszy mogłem powiedzieć, że mam Przyjaciela, który zna mnie i całą moją historię, kogoś, komu mogę się zwierzać z tego, co przeżywam, czym żyję i jestem w tym bezpieczny. Razem z chłopakami ze wspólnoty wynajęliśmy mieszkanie, gdzie mogliśmy wspólnie się modlić, rozmawiać w życzliwym otoczeniu, a moje rozmowy stawały się głębsze. Uczyłem się mówić o tym, co jest we mnie, co przeżywam, czego pragnę, czego się boję. Otwierałem się z zamknięcia, w którym byłem przez 20 lat mojego życia. Kontynuując formację we wspólnocie, wyjechałem na wakacyjne rekolekcje, podczas których tematem przewodnim było rozeznanie powołania. Ksiądz? Nie, odrzucała mnie sama myśl. Więc małżeństwo? I o ile łatwo powiedzieć, o tyle trudniej zrobić.
Była jedna dziewczyna, która się we mnie zakochała, ale trzymałem ją na dystans. Wolałem pozostać w bezpiecznej odległości. Raz było bliżej, za chwilę z kolei ją odpychałem, mówiąc, że jesteśmy tylko przyjaciółmi. Z jednej strony chciałem, a z drugiej, jak robiło się blisko, to mi to ciążyło niemiłosiernie, czułem się zawłaszczany i uciekałem na bezpieczny dystans. Patrzyłam na nią jak na zwykłą dziewczynę, jakich wiele się wokół mnie kręciło. Trwało to latami. Przez te lata Bóg mnie leczył, udzielił mi łaski przebaczenia mojemu ojcu, dorastałem też do odpowiedzialności, skończyłem studia, zacząłem pracować.
Pewnej jesieni wyjechałem z rodzicami do rodziny na wsi. Tam odwiedziliśmy mojego wujka, starego kawalera mieszkającego ze swoją matka. Kiedy namawiałem ją, aby się modliła o żonę dla swojego syna, powiedziała, że „jakoś nie potrafi się o to modlić’. Zawłaszczyła syna w miejsce swojego zmarłego męża. Pozostał przez to kawalerem, a gdy o tym rozmawialiśmy, w oczach miał smutek niezrealizowanego powołania. W drodze powrotnej, rozmawiając z rodzicami, nie zostawiłem „suchej nitki” na ciotce. Moja mama też miała w sobie tendencje do zawłaszczania, podporządkowywania, wymuszania swojej woli. Po tej rozmowie coś musiało się w niej zadziać. Miesiąc później zauważyłem, że coś się i we mnie zmieniło, coś „puściło”. Spojrzałem na swoją „przyjaciółkę” jak na kobietę, co było dla mnie czymś zupełnie nowym. Nigdy wcześnie tak na nią nie patrzyłem. Duchowe zawłaszczenie utraciło swoją moc.
Zaczął się nowy czas, w którym nasza relacja zaczęła się pogłębiać i ona to dostrzegła. Jednak potrzebna była jeszcze jedna próba. Na wiosnę znów zrobiło mi się „za blisko” i chciałem wrócić do „bycia tylko przyjaciółmi”. Tego już było dla niej za wiele. Za namową naszych wspólnych znajomych postawiła mi ultimatum - żadnych kontaktów, spacerów, nic. Widząc, że mówi serio, zacząłem jej zadawać serię pytań na tematy, w których miałem jeszcze wątpliwości, a ona mi odpowiadała. To była głęboka rozmowa. Kiedy wyszedłem, większość najistotniejszych tematów było już wyjaśnionych. Poczułem, że nareszcie rozmawialiśmy jak równy z równym, a nie jak szef (ja) i petent (ona).
Zacząłem rozmyślać, zasięgać rady u szczęśliwych mężów, mających doświadczenie. Nie zapomniałem też o tym, aby zamówić msze święte w intencji dobrej decyzji, gdyż łaska Boża jest tu najistotniejsza. W połowie wielkiego postu podjąłem decyzję, ale chciałem się jeszcze w niej upewnić. Znalazłem pokój w tej decyzji i trwałem w nim. Wiedziałem, że nie ma już miejsca na przyciąganie i odpychanie, na bliskość i dystans, że jeśli ma być decyzja, to w zasadzie o ślubie. Po świętach spotkaliśmy się i zaczął się nowy etap naszej relacji. Staliśmy się już parą. Weszliśmy na poziom, w którym rozmowy stały się głębsze, w którym pomagaliśmy sobie w słabościach, modliliśmy się wspólnie i za siebie nawzajem. Przeszliśmy kurs dla „poważnie zakochanych”, w którym obgadaliśmy wszystkie najważniejsze kwestie, jakie się łączą z małżeństwem, z tą wspólną drogą przez życie. Zaręczyny, czas przygotowań do ślubu, a potem - w obecności Boga, rodziny i wspólnoty – weszliśmy w małżeństwo zawierzone Maryi.
Od tego czasu minęło już wiele lat, wspólnych decyzji, wspólnych chwil, trudności, radości, narodzin dzieci i innych spraw. Jezus nam nieustannie towarzyszy, wspiera w swojej opatrzności, opiekuje się nami. Łaska sakramentu małżeństwa sprawia, że to, co trudne staje się do przejścia, urazy do wybaczenia, nieporozumienia do wyjaśnienia. „Pchamy nasz wspólny wózek” w jednym kierunku, a choć czasem jest lepiej, czasem gorzej, to Bóg nam w tym wszystkim pomaga, jak obiecał. Nie jesteśmy sami.

Krzysztof