Przeszedłem ze śmierci do życia

Mam na imię Tomek i chciałbym się z wami dzisiaj podzielić radością tego, który był bardzo daleko od Pana Jezusa, a odnalazł się, był martwy duchowo, a ożył, kiedy spotkał się z Nim. Moje życie wiary, jak zdecydowanej większości z was, rozpoczęło się typowo, przez chrzest, kiedy byłem małym dzieckiem, ale nie zdążyło się rozwinąć, bo nagle życie moich rodziców się rozpadło. Kiedy miałem 8 lat, przyszedł moment i Komunii świętej, bardzo ważny przecież z życiu duchowym, który chce się dobrze pamiętać i który wspaniale wspomina wielu świętych. W moim domu było tak, że akurat rodzice postanowili dotrwać do tego czasu – bo ich małżeństwo się nie udało – a potem się rozejść. I tak się stało. Zamiast komunii miałem pęknięte serca. Przede wszystkim w tym cierpieniu w mojej rodzinie pękło Serce Jezusa, także moje serce – małego chłopaka, dziesięcioletniego – bo jeszcze te dwa lata rodzice przetrwali w wielkiej niezgodzie, kłótniach, awanturach, pękły też serca moich rodziców. Wielkie zranienie pogrzebało wiarę, zanim zaczęła owocować. Legł w gruzach świat autorytetów. 
Kiedy rodzice się rozeszli, bardzo zamknąłem się w sobie. Czułem się zalękniony, samotny. Nie wiedziałem, jak się do tego zabrać, bo byłem za młody, więc jakoś to w sobie tłumiłem, tłumaczyłem, że w zasadzie nic się takiego nie stało, przechodziłem nad tym do porządku dziennego. Byłem wychowywany przez tatę, który starał się, jak mógł, kochać mnie, dbać o mnie, ale nie podołał temu. Bardzo się zbuntowałem w swoim zamknięciu, osamotnieniu. Znalazłem szybko wielu innych chłopaków z podobnymi historiami i już w szkole podstawowej z Jezusem ani z dobrem nie miałem wiele wspólnego. Wpadłem w wir zła, pojawił się alkohol, narkotyki, więcej czasu spędzałem na ulicy i pod osiedlowymi sklepikami mojego małego miasteczka niż w domu. Nie miałem relacji z tatą. Był on raczej stróżem, który starał się, jak mógł, z całą troską, miłością dbać o to, żebym się kompletnie nie wykoleił, bo na to się zanosiło. Ale czy w tym wszystkim Jezus nie był obecny? Tego powiedzieć nie mogę, bo zawsze nosiłem w sobie jakąś tęsknotę, pomimo tego że pogrzebałem autorytety - rodziców, nauczycieli, Kościoła. Ciągle miałem w sobie tęsknotę, dialog, który pojawiał się co jakiś czas, pomimo ciemności, wszystkich osiedlowych wypadów, pobytu w mrocznych zakamarkach. Nie wiem, czy rozmawiałem sam ze sobą, czy jednak było to jakieś pragnienie spotkania z Bogiem. Poza tym Jezus stawiał na mojej drodze ludzi, którzy byli światłem. Byli oni związani z Kościołem i mieli dobrą z nim relację. To mi się podobało. Byli dla mnie dobrzy, pomagali mi często, np. w nauce, kiedy miałem problemy. Pojawiałem się nawet sporadycznie w kościele, pociągała mnie mądrość Słowa Bożego, ale nie miałem odwagi ani wiary, żeby wejść w to głębiej, zawsze wracałem do swoich poplątanych relacji, opartych o kłamstwo, o dobrą zabawę alkoholowa, narkotykową. A co robiłem z potrzebami życia duchowego? Jakoś człowiek musi sobie radzić, więc w tym poczuciu porzucenia, półsieroctwa, skoro oddaliłem się od Kościoła, zacząłem szukać bardzo obłędnie. Najpierw w magii, żeby mieć moc, żeby móc kontrolować innych. Potem zacząłem interesować się tym, co było bardzo egzotyczne nawet dla moich kolegów anarchistów, z którymi przecież spędzałem czas, słuchałem muzyki, buntowałem się, robiłem różne rzeczy, z których nie jestem dumny - zacząłem wędrować w stronę Dalekiego Wschodu, historycznych kultur Chin, Indii, w techniki medytacyjne, wsiąkałem w to. Ale to wszystko nie dawało mi szczęścia. Ciągle opadałem, coraz bardziej, do czego przyczyniały się także narkotyki, których nadużywałem. Coraz bardziej zapadałem się w sobie, coraz mniej miałem radości życia. Jako nastolatek czułem się kompletnie stracony. Jest to jakaś rzecz niebywała, bo wtedy przecież powinienem kipieć życiem. Nie miałem wiary w drugiego człowieka, nie widziałem przed sobą sensu. 
Chociaż sprawiałem rozliczne problemy wychowawcze, ocierające się o spotkania z pedagogami i policją, udało mi się zakończyć edukację z całkiem dobrymi wynikami i w takiej beznadziei życiowej przyjechałem z mojego małego miasteczka do Torunia na studia. To, co fascynowało moich kolegów na studiach - słynne zerwanie się z łańcuszka rodziców - mnie już nie dotyczyło, więc dalej trwałem w swojej ciemności, wewnętrznej beznadziei i nie widziałem rozwiązania na swoje życie. Pojawiały się depresyjne nastroje, częściej myślałem o śmierci niż o życiu, studia nie były dla mnie żadną perspektywą. Jak wcześniej, w szkole podstawowej, Pan Bóg dawał ludzi, którzy byli świadkami Jego miłości, tak tutaj też postawił człowieka, który nie wypierał się Go, a był niezwykle koleżeński. Zaprzyjaźniliśmy się, a to było świadectwo, którym on promieniował. On, który był związany z Kościołem, niesamowicie inteligentny, a przy tym dobry, pociągał mnie, a w ten sposób pociągał też do Kościoła. Nie tak, żebym nagle z anarchisty i hinduisty czy buddysty stał się katolikiem, ale na tyle, że dopuściłem możliwość, że Kościół nie jest taką zupełnie beznadziejną instytucją, że ma też dobrych synów. Rafał był jednym z nich. Dzięki temu pojechałem do Krakowa odwiedzić mojego wuja-zakonnika, z którym byłem skłócony przez wiele lat. Skoro pogrzebałem autorytety, to przez lata wrogiem naczelnym był wuj. Byłem antyklerykałem, więc on musiał spijać cały jad, który wylewałem na kapłanów, ignorancję, z którą go traktowałem, cynizm, bo wszystkie rozumy pozjadałem. Zacząłem zastanawiać się nad możliwością życia duchowego, które oferuje chrześcijaństwo i trafiłem do tynieckich benedyktynów. Chciałem prowadzić głębokie życie duchowe, a  myślałem, że jest ono możliwe tylko wtedy, kiedy się zostaje mnichem, pustelnikiem. Pomyślałem więc sobie: pojadę tam, porozmawiam z mnichem, jak to wygląda. Benedyktyn powiedział, że nie widzi we mnie powołania do życia monastycznego, ale to nie znaczy, że nie mogę prowadzić życia duchowego w tym stanie, w jakim Pan Bóg mnie widzi. Była to pierwsza po wielu latach rozmowa z osobą duchowną, której zaufałem, przed którą się otworzyłem. W czasie tej zwykłej rozmowy poczułem się tak niesamowicie brudny po tych latach prowadzenia życia totalnie grzesznego, bez żadnych autorytetów, że poprosiłem go o spowiedź. Nic niezwykłego się nie stało, nie uniosłem się nad ziemię ani nie słyszałem  jakichś dźwięków, nic poza doświadczeniem wolności i tym, że miałem zadaną pokutę. W jej ramach miałem przeczytać Ewangelię św. Jana, te fragmenty, w których Jezus mówi o sobie, że jest światłością świata, że kto idzie za Nim, nie będzie chodził w ciemnościach. Wykonałem to. Była to niesamowita odpowiedź Boga, bo kiedy wspomnę mroczne czasy szkoły podstawowej, bujania się z dziwną „klientelą” i tych tęsknot, dialogów z siłą wyższą, to pamiętam, jak chciałem, żeby mnie prowadziło światło. Tak jak Budzyński śpiewa o tym w jednej z piosenek Armii: „Światło, prowadź”. Nie wiedziałem, co to jest za światło, ale chciałem, żeby mnie prowadziło. I teraz zobaczcie, po tylu latach do tego momentu, kiedy przyszedłem do spowiedzi, Pan Jezus przez usta kapłana daje mi pokutę i okazuje się, że kto jest tym światłem? On sam. Niesamowite, eureka! Kiedy to widzę, jestem wdzięczny Panu Bogu, że tak to wszystko poprowadził. 
Oczywiście, ta droga była bardzo kręta. Nie stało się tak, że po tej spowiedzi moje życie wyglądało już bardzo dobrze. Byłem świadom, że jestem jeszcze w wieku niemowlęcym, jeżeli chodzi o wiarę. Przeszedłem Seminarium Odnowy Życia w Duchu Świętym i po jego przejściu wydawało mi się, że już jestem wyedukowanym katolikiem, który będzie mógł prowadzić bardzo głębokie życie duchowe i nie wiązałem już większych myśli ze wspólnotą. Jednak człowiek, który myśli, że jest w stanie sam zbudować wiarę, jest w głębokim błędzie. Bardzo boleśnie się o tym przekonałem. Wróciłem do starego życia, jednak dzięki osobom ze wspólnoty, które cierpiały i modliły się za mnie, ofiarowały wiele mszy świętych, udało mi się wrócić do wspólnoty, do wiary w Boga. Ważnym momentem na tej drodze duchowego wzrastania, poznawania Jezusa Chrystusa były rekolekcje ignacjańskie, które przeżywałem jeszcze w Wolborzu (teraz oo. jezuici z Łodzi prowadzą je w Porszewicach) i tam miałem spotkanie z Jezusem, który jest Dobrym Pasterzem, który jest miłosiernym Panem, który rzeczywiście przyszedł, aby zapłacić mój dług. To już nie było doświadczenie innych osób, które mi o tym opowiadały, ale moje doświadczenie spotkania z Jezusem Miłosiernym. Ten Jezus, który po spowiedzi, nawet po seminarium był dla mnie kimś rozmytym, mimo wszystko odległym, stał się bliskim, kimś, z kim mogę budować relację i to też czynię. Początki życia wiary w moim wypadku były trudne, dlatego że, tak jak powiedziałem wam wcześniej, otarłem się o bardzo wiele rzeczy związanych z fałszywymi kultami, z okultyzmem, z ezoteryzmem, z praktykami dalekowschodnimi, a to nie pozostało bez skutku. Bardzo trudno było mi wierzyć w Jezusa, w Boga osobowego. Ten cały bałagan, który New Age zrobił mi w głowie, nie pozwalał mi wierzyć. Musiałem stoczyć niejedną walkę, niejeden raz udawałem się do kapłana, żeby modlił się za mnie, niejedna msza była ofiarowana w mojej intencji, ale w tym wszystkim nie byłem sam. W odróżnieniu od życia przed nawróceniem zmieniło się to, że jestem z Jezusem, że czuję prowadzenie, że On jest w mojej codzienności i ona ma sens pomimo trudności, ciężarów, nawet fizycznych. Na początku nawet fizycznie się źle czułem, dochodziło do omdleń, kiedy byłem w kościele, przychodziły mi do głowy bluźnierstwa. Nie jest tak, że wszystko się zmieniło jak za pstryknięciem palców. Jest to droga, którą przeszedłem dzięki wspólnocie, droga wiary w Jezusa Chrystusa. Kim stał się On dla mnie? Tym, kim był dla Apostołów. Coraz bardziej Go odkrywam, Tego, który jest ten sam wczoraj, dziś i na wieki. Mój Jezus to Ten, którego znam z Ewangelii, Ten, który odnalazł mnie - zbłąkaną owcę - który nadał kierunek mojemu życiu, sens, który pozwolił mi zbudować udaną rodzinę, choć sam wyszedłem z rozbitej, Ten, który ciągle otwiera przede mną drogę, perspektywy na nieograniczoność. Chwała za to Panu.
Świadectwo wygłoszone 19 I 2015 r. podczas Seminarium Odnowy Życia w Duchu Świętym, prowadzonego przez Wspólnotę Posłanie.
Opublikowane w Posłanie 3/15