Znalazłem największego przyjaciela

Było to tak… Urodziłem się zimą 1983 roku. Jako nastolatek  byłem raczej praktykującym katolikiem, uczęszczałem na mszę św. w niedziele, pasterki wigilijne itp. Czasami przed trudnymi egzaminami w życiu przed snem modliłem się do Pana Boga z prośbą o pomyślne dla mnie rozwiązanie sprawy. O dziwo, jak teraz to sobie przypominam, zawsze szło po „mojej” myśli. Po okresie młodzieńczo-szkolnym rozpoczął się nowy etap, tzw. „dorosłe życie”.  Ok. 11 lat temu poznałem piękną dziewczynę (obecnie żonę). Zakochaliśmy się w sobie, zaczęliśmy snuć wspólne plany o naszej przyszłości. Potem był ślub, budowa domu, narodziny dwóch wspaniałych, zdrowych synów, kupno  samochodu spełniającego nasze oczekiwania. Oboje pracowaliśmy. Wystarczało na życie, opłaty, rachunki itp. Wydawało się, że niczego nam nie brakuje do szczęścia. Oczywiście oboje czuliśmy, że nasza jakość życia względem tej z przed małżeństwa obniżyła się z uwagi na obowiązki związane z wychowaniem dzieci, brakiem wolnego czasu dla samych siebie, pracą zawodową, kredytem na dom  itp. Ogólnie , mówiąc, dopadła nas proza życia, staliśmy się osobami wierzącymi – niepraktykującymi.  Nie przypuszczałem jednak, że spotka mnie coś tak strasznego.  
1 listopada 2014 roku dowiedziałem się , że moja żona spotyka się z innym mężczyzną, nie kocha mnie, nasza „miłość” już wygasła i nasze dalsze wspólne życie stanęło po wielkim znakiem zapytania.  Myślałem, że pęknie mi serce z bólu, kiedy się o tym dowiedziałem. Nie mogłem w to uwierzyć, myślałem, że to jest sen. Uważałem się za twardego faceta, ale ta sytuacja mnie złamała – załamałem się, zacząłem łykać tabletki od nerwicy i lęków, bałem się, że zostanę sam z dziećmi  i kredytem na dom – przerosło mnie to wszystko.  Zaczęły się wspólne rozmowy: jak to? dlaczego ja? czym sobie zasłużyłem? Z dnia na dzień było ze mną coraz gorzej, bo po szczerych rozmowach żona mówiła mi ciągle, że niestety, ale nic już do mnie nie czuje –  i najlepiej chciałaby się wyprowadzić z domu i odseparować ode mnie na jakiś czas. Nie mieściło mi się to w głowie, nie mogłem poradzić sobie z tą sytuacją, czułem, że walę głową w mur. Nic nie mogłem zrobić, a lęk i cierpienie były tak okropne, że zaczęły mi się kłębić w głowie straszne myśli co do mojego dalszego życia – nie przypuszczałem, że kiedyś przyjdzie taka chwila, że tak mnie złamie psychicznie. W takim stanie znalazłem się wspólnie z żoną na rekolekcjach w Toruniu, które prowadził ksiądz Piotr Glas. Stało się to za namową mojej siostry, która należy do wspólnoty organizującej te rekolekcje i która, odkąd dowiedziała się o moich problemach, modli się za mnie i moją rodzinę. 
Na początku rekolekcji udałem się do spowiedzi świętej (po raz pierwszy od kilku lat) i otworzyłem się na głoszone słowo. Na samym początku Ksiądz zaczął mówić, co się dzieje, kiedy dusza jest zagubiona, zabłąkana i nie może sobie poradzić, bo duch jest w człowieku nieuleczony. Dopiero dzięki  czystemu sumieniu możemy przez swojego ducha nawiązać kontakt  z Jezusem, który nas bardzo kocha i czeka, aż wyciągniemy ręce w Jego stronę. I wtedy po raz pierwszy poczułem niesamowity spokój. Odpłynęły moje lęki, obawy, niepokoje o przyszłość... Jezus mówił, a ja Go słuchałem: „Nigdy nie zostaniesz sam, kocham cię najmocniej na świcie, tulę do Serca ze wszystkich sił, proszę cię o gorącą wiarę we Mnie  i ufność. Wszystko, co się dzieje w twoim życiu, jest Moim działaniem, oddaj mi się cały, a Ja cię będę prowadził…  Nie lękaj się, nie bój się, każdy z nas będzie ponosił indywidualnie konsekwencje za swoje poczynania na ziemi. Trzeba przebaczać, aby być zdolnym do miłości”. I tak zrozumiałem, że znalazłem największego Przyjaciela w swoim życiu, który mnie bardzo kocha i chce dla mnie jak najlepiej. Szukałem go przez 31 lat i znalazłem.  Od tego momentu moje problemy ziemskie przestały mieć głębsze znaczenie. Bezwarunkowa, bezinteresowna miłość, jaką obdarował mnie Jezus, rozmiękczyła moje serce. Teraz wiem, że On chce, abyśmy byli dla siebie na ziemi tacy jak On dla nas. Rekolekcje przeżyłem ze wzruszeniem – podczas piątkowej adoracji słowa Jezusa czytane przez księdza były dla mnie jak miód na moje zbolałe serce. 
Po rekolekcjach przez tydzień chodziłem jak upojony od alkoholu. Jak wcześniej byłem poukładany – wszystko na swoim miejscu - tak teraz o wszystkim zapominałem: o kluczach zostawionych w drzwiach, wodzie odkręconej w kranie, oknie otwartym na oścież itp. Nie mogłem skupić się na obowiązkach i sprawach przyziemnych. Pewne zdarzenie w pracy sprawiło, że sumienie mnie tak ruszyło, że w czwarty dzień po rekolekcjach udałem się ponownie do spowiedzi, aby zrzucić z siebie grzechy z całego życia. W pracy ludzie zaczęli się o mnie martwić, myśląc, że coś się ze mną stało dziwnego. A ja po prostu przesiadłem się z pędzącego pociągu intercity do łodzi dryfującej po spokojnym jeziorze. O dziwo, czas leci wolniej, nigdzie mi się nie spieszy, nie gonię za niczym, a jednocześnie odnoszę wrażenie, że w tym zwolnionym czasie więcej jestem w stanie zrobić bez nakładu stresu i negatywnych emocji. Widzę po sobie, że zwolniłem, wymiar materialny przestał mieć znaczenie (rachunki opłacone, na jedzenie wystarcza i więcej do szczęścia nie potrzebuję). Teraz najważniejsza rzecz dla mnie to nie zawieść mego Przyjaciela  – dbam o swoje sumienie i czyste serce. Dla ludzi  staram się być coraz bardziej serdeczny, bezinteresowny, słucham, nie oceniam, wyzbywam się egoizmu i lenistwa,  a resztę pozostawiam w rękach Boga – On jedyny wie, czy będzie jutro – więc po co tak gonić? Śni mi się w nocy i podpowiada, że mam trwać w tej czystości serca, a sprawy się ułożą same. Problemy małżeńskie zaczęły powoli zmierzać w dobrym kierunku, żonie wybaczyłem  –mimo tego że nie jest mi lekko, żyję zgodnie ze swoim czystym sumieniem i nie obawiam się jutra. Starszy syn ostatnio zadał mi pytanie: „Dlaczego, tato, mówisz, że Jezus jest naszym największym Przyjacielem?”. Odpowiedziałem, że prawdziwy przyjaciel nigdy nie zostawi cię samego w potrzebie, a Jezus właśnie takim Przyjacielem jest, bo tatuś Go poznał. Znajomi w pracy najpierw patrzyli na mnie z przymrużeniem oka, a teraz widzę, że po rozmowach i moich osobistych zmianach sami zadają sobie pytanie, czy naprawdę są w życiu szczęśliwi. Jak mówił sam Pan: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”.  Życie na ziemi się kiedyś skończy i co dalej? Nie myślałem o tym, powiem szczerze, a teraz jest to dla mnie najważniejsza sprawą na ziemi – żyć tu, na dole, tak, aby po śmierci znalazło się miejsce na górze, gdzieś przy kominku u Jego boku. 
Kilka dni po rekolekcjach miałem taki sen: Jestem w pracy. Jakiemuś człowiekowi ukradli pieniądze, złodziej siedzi w samochodzie i chce odjechać– aby mu to uniemożliwić, łapię go za rękę i próbuję wyciągnąć z auta. Wtedy on w milisekundzie wyciąga do mnie broń i przykłada do serca, mówiąc : „I co teraz?” …  Budzę się, energicznie otwierając oczy – bez najmniejszego strachu, lęku, żadnych obaw, żadnego uniku, ruchu, tylko czuję, jak gorące łzy spływają po moich policzkach. To były łzy szczęścia, bo pojednałem się już z Bogiem.
Zbyszek
Świadectwo opublikowane w Posłanie 6/14