Ojciec Nasz

 „To taki dobry chłopiec, kulturalny i grzeczny, do kościoła chodzi, pewnie księdzem zostanie” – w młodości wielokrotnie słyszałem takie opinie płynące z ugrzecznionych, uśmiechniętych twarzy. Faktycznie, chodziłem do kościoła i słuchałem (zazwyczaj) rodziców. Dziwiło mnie tylko, dlaczego ludzie tak mówią, skoro Bóg mnie nie interesował. Zresztą o Bogu nikt ze mną za wiele nie mówił, tylko o tej grzeczności, kulturze i koniecznościach. Po udanej maturze i trzecim wyniku z egzaminu na studia matematyczno-informatyczne (tak, kiedyś były egzaminy na studia...) powinienem promienieć, jednak, mając tak wiele, cierpiałem, bo tęskniłem za doświadczeniem miłości i za sensem. Nie trzeba było nawet roku studiowania, by utonąć w czarnych myślach, uzależnieniu od komputera i skrywaniu nieszczęścia za poczuciem humoru, coraz bardziej czarnego. Czułem rozdarcie między wpojonymi w domu katolickimi zasadami, które rozumem uznawałem za dobre, a pragnieniem świata i jego atrakcji. Zdarzało mi się nawet rozmawiać z Bogiem, który był wtedy dla mnie Zasadą Naczelną. Był sankcją i niedziałającym automatem do realizacji moich pragnień, przestrzenią w umyśle, gdzie lądowały wszystkie pretensje i pytania retoryczne. Gdyby w tamtym czasie ktoś zapytał mnie, czy Bóg jest, odpowiedziałbym: „pewnie”, a pomyślał: „i co z tego?”. Chciałem utonąć we wszystkim, co daje świat, by nie myśleć już o niczym. Jednak siła owych wpojonych zasad była bardzo duża. Nie mogąc się przez nie „cieszyć” grzechem, zacząłem chodzić na spotkania wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym „Posłanie”. Odbywało się wtedy takie seminarium - cykl spotkań, które miały ożywić moją relację z Bogiem. Nawet nie rozumiałem, co to w zasadzie ma znaczyć. Pierwsze spotkania? Nic specjalnego. Mówili. A ja byłem już przepełniony treścią, słowami. Cudzymi i swoimi. „Grzeczni ludzie - myślałem wtedy nieładnie. - Cóż nowego mogą mi powiedzieć?”. 
Nie doceniłem jednak ogromnego pragnienia kochania kobiety, jaka mi wtedy towarzyszyła. Była młoda i piękna – i zapytała mnie, czy nie pojechałbym na dodatkowe rekolekcje w weekend, na kurs „Filip”. I dylemat. Tu spotkania co tydzień, teraz jeszcze rekolekcje jakieś – a ja mam ochotę wszystko ostatecznie porzucić i zająć się niczym. Ale taka ładna była ta dziewczyna, że pojechałem. Głupi myślałem tak: „Bogu dam szansę – ostatnią. Potem odchodzę. No i jest szansa na tę piękną dziewczynę. Pojadę.” Pojechałem. Dziewczyny nie było. Rekolekcje w jakimś domu wariatów – dosłownie! Na dole znajdował się ośrodek psychiatryczny. A rekolekcje były na górze. A może odwrotnie. Przede mną piątek wieczór, sobota, niedziela. Za parę dni święta Bożego Narodzenia, a ja w jakiejś mieścinie gniotę się z garstką studentów w maleńkiej kaplicy. Duszpasterzem był jeszcze mniejszy ksiądz – a przynajmniej tak go wiek „zasuszył”, że wydawał się mały i kruchy. Nie pamiętam niczego z piątku i większości soboty, poza swoimi czarnymi coraz bardziej nieruchomymi myślami. W sobotę wieczorem znalazłem się na adoracji Najświętszego Sakramentu. Niewielka kaplica sprawiała, że, siedząc w drugiej ławce, miałem Hostię niedaleko od siebie. Towarzyszyło mi bezwiednie parę osób, jedna chyba nawet spała. Słusznie – pomyślałem. Wyjaśnijmy coś: nikogo nie adorowałem na tej adoracji. Przepełniały mnie smutne myśli. Chyba po raz pierwszy w życiu najszczerzej jak potrafię, powiedziałem: „Boże, wychodzę. Nie wytrzymam tu do jutra. Bez sensu. Prawda jest taka, że Cię nie znam, nie wiem, czy jestem wierzący, kim jestem, czy Ty jesteś i czego chcę od życia. Wychodzę”.
Wstałem więc, a siedząc w lewej części kaplicy musiałem przejść przez środek, by udać się do drzwi po prawej stronie. Z wyuczonym kunsztem przyklęknąłem przed Najświętszym Sakramentem, a że ciasno było, miałem go tuż, tuż przed oczami. Gdybym lekko się pochylił, mógłbym dotknąć Go twarzą. Za mną były ławki, gdzieniegdzie podgrzane adorującymi studentami. Gdybyście mogli wtedy poczuć moje myśli… Były naprawdę puste, kompletnie bezpłodne i choć mnogie, to coraz bardziej nieruchome, nieżyjące. Chciałem się pożegnać z Tym, który tu jest, podobno skryty w chlebie.
Ale z kolan szybko nie wstałem. 
Zupełnie bez powodu biologicznego (nic nie jadłem, nie piłem, nie brałem) zaczęło mi walić serce. Ale tak walić, że widziałem, jak koszula skacze na piersiach. Arytmia? Jak u taty? Ale już? Nie. Nie arytmia, przecież przy arytmii się nie płacze. I te dreszcze! Umysł matematyczny kazał mi analizować obecny stan, dlaczego moje własne ciało robi coś kompletnie bez sensu. Nie wiem, ile to trwało, ale w tamtym momencie stało się… wszystko nowe. Nagle poczułem przy sobie, tak blisko, jak blisko była Hostia, przed którą klęczałem, realną obecność. Całkowicie przenikającą moją świadomość, a może całą moją istotę. W jednej chwili zanurzyłem się w głęboko doświadczonym uczuciu miłości, którą zostałem prze-ni-knię-ty. Nawet teraz, po 20 latach piszę to i już płaczę. W ułamku sekundy jakby tysiące zdań i pytań, które przez te wszystkie lata zadawałem i wykrzykiwałem, zostały uciszone w jednym zdaniu: „Kocham Cię”.
Pamiętam, że nie stawiałem pytania, kto tak bardzo mnie kocha. Wraz z tym „kocham” przyszła pełna świadomość, że to wyznanie mówi dokładnie ta Osoba, przed którą klęczałem. Obecna przede mną, ale stojąca i za mną i sprawiająca, że we mnie serce zwariowało, ciało drżało, łzy płynęły. Jezus Chrystus prawdziwie Żyjący. Bardziej obecny niż ja kiedykolwiek byłem. Nie potrafię Wam tego lepiej opisać. Próbowałem wielokrotnie, gdy się dzieliłem historią początków mojego nawracania. Zawsze jest coś nowego w tym wszystkim, zawsze, gdy do tego wracam, to jest dla mnie mocne, prawdziwe, trzeźwiące i trudne do wyrażenia, bo tak wiele wydarzyło się w tych ułamkach sekund. Jakby ktoś ścisnął tysiące słów w tysiącach książek, które opisują tysiące miłosnych przeżyć i w jednej chwili wstrzyknął mi wszystkie zawarte tam uczucia.
Już pogodzony z reakcją własnego ciała płakałem przed Jezusem. Ze szczęścia. Kochany. Była to miłość Ojca do dziecka i Przyjaciela do przyjaciela. Ale też Boga do stworzenia. Do dzisiaj kiedy mówię, że jestem wprawdzie głupi, ale za to jaki kochany – to sięgam właśnie do początków tego zakochania. Do tego momentu. Tego wieczoru wypełniły się moje pragnienia. Fruwałem. Nie pamiętam dokładnie, ale z trudnością mówiłem. Nie spałem. Nocą stałem jak wariat przy wielkim, drewnianym krzyżu w tej małej kaplicy i niewiele mówiąc modliłem się największą ilością niewypowiedzianych słów, jakie mogę z siebie wyrazić – modliłem się obecnością. Ale czekajcie, to nie koniec! To była lekcja numer jeden. Pan Bóg mi powiedział: „Ojcze…” - pierwsze słowo modlitwy, która wyraża prawdę, że jestem kochany i jestem nie byle kim, choć z prochu. Pamiętam, że ci, którzy adorowali w kaplicy Pana Jezusa, zauważyli, że ryczę. Odwróciłem się w pewnym momencie do nich i zapytałem, dlaczego siedzą głupio w ławkach, skoro tu jest obecny Prawdziwy Bóg. Zawołałem, by też podeszli bliżej. Podeszli. Uklęknęli. Część na pewno płakała, wszystkich nie widziałem. Łzy zasłaniały mi prawie wszystko, a jednak widziałem wreszcie więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Kilka sekund doświadczania wieczności. Nie zwlekajcie – zapraszajcie, nie skrywając swojego prawdziwego stanu duszy! Kto wie, kiedy i jak przyjdzie do Ciebie Chrystus. Podobają Mu się szczerzy grzesznicy jak celnik, grzesznicy na kolanach, którzy już niczego nie udają. Ciekawa wymiana! Ja mu z kolan dałem szczere nic, pustkę wnętrza, głód i smutek – dostałem miłość i sens. 
Ludzie pytali: „Chyba mocno Cię coś dotknęło, co? Normalnie widać po Tobie, że coś się stało”. Nawet nie wiedziałem, co odpowiadać, próbowałem te tysiąc książek z tysiącami słów wyciągnąć na dwór, ale za mały otwór gębowy na takie treści. Milczałem więc i przytakiwałem.
W niedzielę powrót. Czas na drugą lekcję i na drugie słowo. Dworzec w starych, dobrych klimatach post PRL, ludzie pędzą do domów na święta, nikt nikogo nie zauważa. Chociaż nie do końca. Nasza grupa pełna emocji czekająca na pociąg do Torunia nie może usiedzieć. Wyjmujemy gitary, zaczynamy śpiewać pieśni. Ludzie się zatrzymują, patrzą nieufnie, zerkają kątem oka. Poczujcie klimaty. Dworzec, podróżni, bezdomni, smrody kanałów i zapachy przydworcowych restauracyjek zmiksowane w niepowtarzalny bukiet. W tle pani zapowiadająca pociągi, której nikt nie rozumie. „Opóźniony pociąg do blablable…na peronie kszzzkszzz…”. I my z pieśnią „Jezus Chrystus moim Panem Jest!”. Wariatkowo! Ale wtedy nikt nawet nie pomyślał, że może to wstyd tak się tu wiercić ze swoją radością. Ona po prostu była, była dynamitem i nie szło zgasić lontu. W pewnym momencie radosny brykam jakieś ruchy pod rytm, trzymając ręce na ramionach „kolejki” przede mną, a tu ktoś mnie szarpie za płaszcz. Odwracam głowę. Stoi przede mną tuptuś. Smród! Pierwsza myśl: „Co za typ mi tu śmierdzi i przerywa, gdy ja się tu Bogiem raduję!”. Ale to było głupie. Wczoraj „Ojcze, Ojcze!”, a tu taka niechęć do człowieka. A typ blady na twarzy mówi: „Dzisiaj popełnię samobójstwo”.
Nawet nie wiecie, jakie zderzenie się we mnie rozegrało! Pociąg wjechał na mój osobisty peron po nieudanym hamowaniu i palnął we mnie z impetem! Pierwsze myśli: „Odejdź, śmierdzisz!” zamieniły się we wstyd, że tak pomyślałem. Powiedziałem wtedy w sercu: „Panie, co robić? Zrób coś! Przecież pokazałeś mi wczoraj tak wiele, co mam zrobić? Czuję, że nie mogę po prostu go spławić”. 
„Chodź na bok” – powiedziałem do mężczyzny. Poszedł ze mną, przykucnęliśmy obok ściany, koło kosza. Jakaś studentka, której imienia i twarzy nie pamiętam, podeszła w milczeniu do nas. Mężczyzna zapytany, co się stało, zaczął mówić, że rodzina się go wyrzekła, że nie widzi sensu, że dzieci i żona go nie chcą znać… Historia, jakich wiele, a raczej słowa bólu, próbujące historię wykrzyczeć. Na jego twarzy faktycznie było widać już tylko śmierć nadziei i rozpacz, ból za błędy własne i z powodu odrzucenia. Kompletnie nie wiedziałem, co miałbym zrobić. „Duchu Święty – myślę – pomóż!”. Ha! Przydało się te parę spotkań we wspólnocie Odnowy, gdzie wszyscy zaczynają prosić Ducha Świętego, by mogli, choć nie mogą. Powiedziałem mu: „Słuchaj, nic nie mam, ale jeżeli chcesz, możemy poprosić Boga o pomoc”. „Chcę” – powiedział to wyraźnie i jeszcze przytaknął głową. Nie wiedziałem, co mówić, choć byłem szczery i otwarty, by prosić. I wtedy stała się rzecz niesamowita. Jak wczoraj, znów w kilka chwil, poczułem autentyczną troskę i miłość do tego mężczyzny. Zdrową, przyjacielską, zatroskaną, autentyczną i bardzo intensywną miłość. Wtedy nawet nie musiałem się zastanawiać, co mówić, o co prosić. I nie było tego dużo. „Duchu Święty, Jezu, Boże, Trójco Święta – pomóżcie temu mężczyźnie”. Studentka bez imienia i twarzy też się modliła, lekko wyciągnęła ręce. Czasami myślę, że bez niej nic by się nie stało. Dobrze jest służyć przynajmniej we dwóch! Po paru słowach, pan tuptuś zaczął krzyczeć. Tak, rozdarł się dość ostro: „Co Ty mi robisz!?”. Ja: „Matko, nie wiem!” On: „Czuję ciepło, ciepło w całym ciele!”. Po chwili płakał. Płakał i tańczył ze studentami. I, nie znając słów, śpiewał. Ciekawe, co myśleli ludzie, którzy obserwowali to dłuższą chwilę. Nie wiem. Dostałem drugą lekcję i drugie słowo: „…nasz”. Ojcze nasz... Ojciec nasz. Miłość Boża, miłość bliźniego. Lekcja o dwóch przykazaniach miłości. Dwa dni, dwa zdania, dwa przykazania. Kościół jest piękny, gdy go ożywia nasza relacja z Bogiem. I mówi prawdę, która staje się świadectwem, gdy żyjemy Tym, kogo głosimy.
Po chwili dołączyło do nas sporo bezdomnych. Podrapane od upadków, po upojeniu alkoholowym twarze i dusze. Siniaki i niewystarczająco ciepłe ubrania jak na tę porę roku. Część z nich próbowała śpiewać pieśń chwały, którą studenci wciąż grali. Niektórzy klaskali. Kilku dołączyło się do pląsów. Chrześcijańskie społeczeństwo dworcowe musiało mieć niezłą rozterkę przed świętami Bożego Narodzenia. To był ciekawy widok. Młodzież, najlichsi i najbrudniejsi śpiewali Jezusowi, przerywając błogi ruch mas pędzących pociągami na święta. Dostaliśmy nawet akceptację jakichś lokalnych “łysych”, modnych w latach 90-tych. W pewnym momencie bowiem nasza obecność na dworcu stała się na tyle głośna, iż zlecieli się ostro ogoleni. Kolega z nimi zagadał, wyjaśnił, że to wcale nie  sekta (a musiał się ostro tłumaczyć) i dali nam spokój, kiedy przekonał ich, że jesteśmy katolikami. Dziwnymi, ale jednak!
Przyjechał pociąg. Mój bezdomny łapie mnie znowu za płaszcz: „Daj mi do siebie adres”. I pierwsza myśl: „A jak mnie okradnie?”. Boże, dlaczego jestem taki głupi, gdy nie ma we mnie Twojego Ducha? Drugą myślą się poprawiłem. Zaufałem. Ktoś dał kartkę, ktoś dał długopis, napisałem, wsiadłem do pociągu w ostatniej chwili. Zapomniałem zapytać, jak miał na imię. Wszystko to było kilka minut.
Po roku na święta dostałem kartkę: „Wróciłem do rodziny, pracuję. Sławek z dworca”.
A po tym weekendzie, we wspólnocie odbyła się modlitwa z prośbą o wylanie darów Ducha Świętego. Jakże inaczej przeżywałem teraz wspólne modlitwy, spotkania, dzielenie się i formację katolicką. Pismo Święte ożyło dla mnie, bo wiedziałem już, Kto w nim do mnie mówi i kim jestem dla Niego. Chrześcijaństwo odkrywane na nowo? Raczej po raz pierwszy. Kiedy prosili dla mnie o dary, abym mógł i ja być posłany, usłyszałem, że zostaję obdarowany charyzmatem miłości i ojcostwa. Wtedy niewiele to dla mnie znaczyło, choć mocno pobudzało wyobraźnię. Dzisiaj wspominam spokojnie i z refleksją, że Bóg naprawdę działa w tych, którzy chcą Mu być posłuszni, a słowa, że Duch Święty ożywia Kościół, są prawdziwe.
Muszę podziękować wspólnocie i jej liderom – dali dobre świadectwo i podzielili się życiem duchowym, czyli życiem w Duchu Świętym, które prowadzi do pogłębiania relacji z Jezusem. Tak rozpoczęła się moja przygoda z Bogiem. Przede mną pozostało odkrywanie powołania i miejsca w Kościele, nauka wierności Temu, który okazał mi miłość. Przede mną droga, którą mogę nazwać drogą w stronę Krzyża i Zmartwychwstania. Bo wprawdzie fruwałem pod niebem, doświadczyłem bowiem zakochania, to przecież nie skończyła się moja droga ku Bogu. Miałem wszak te same wady, przyzwyczajenia do grzechu i przywary, a cnót zgoła nic. Prowadzenie w szkole Jezusa dopiero się rozpoczęło. Spotkać bowiem Jezusa – to jedno. Trwać przy Nim – to drugie. Wiele ziaren pada na ziemię, w której zaczyna rosnąć. Jednak nie każde z nich wyda plon, gdyż nie każda ziemia jest żyzna. Ale to już całkiem inna historia.     
Tomek
Świadectwo opublikowane w Posłanie 1/2020