Tylko Bóg ze śmierci wyprowadza życie cz.II

Z o. Mariuszem Kwiatkowskim MI, kapelanem Szpitala Pediatrycznego Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki rozmawia Agnieszka Kozłowska
Mogę zapytać, dlaczego Ojciec wybrał powołanie właśnie do kamilianów, nie tylko powołanie do kapłaństwa?
Ja tego nie wybrałem, ja tylko zgodziłem się na to. Zupełnie identyfikuję się ze słowami naszego Pana, który powiedział: Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i aby owoc wasz trwał (J 15,16). Pierwszym świętym, w którym się po nawróceniu zakochałem, to był św. Franciszek z Asyżu.
Czyli najpierw byli franciszkanie?
Nie, Franciszek (śmiech). Żadnego franciszkanina w tamtym czasie nie poznałem, nie miałem nawet kontaktu z franciszkanami. Św. Franciszek ujął mnie bardzo głęboko. Św. Kamil z kolei był zupełnym nieprzypadkowym przypadkiem (śmiech). Ale to Kamil mnie ujął. Jego posługa i jego charyzmat mnie pociągnęły. Pokazał mi możliwość służby w tym samym duchu. Bo nie jestem w zakonie po to, żeby być jak św. Kamil. Jestem kamilianinem, czyli w przestrzeni tego piękna różnorodności Kościoła, jakim są również zakony, Bóg pokazał mi takie miejsce, w którym mogę wypełnić Jego wolę, a które zarazem jest przede wszystkim dla mnie uzdrawiające. Po latach dopiero to widzę, że zakon został mi dany, abym nie zginął (śmiech). Nie dlatego, że byłem takim ciamajdą, tylko dlatego, że byłem człowiekiem tak połamanym, że zakon, czyli miejsce mojego wezwania, stało się dla mnie równocześnie miejscem mojego uwolnienia, uzdrawiania, procesu przebaczania, dostrzegania drugiego człowieka, a nie swojego ego, na które byłem nastawiony przez 20 lat życia. Kiedy przyszedłem do zakonu i przez pół roku patrzyłem na niego, na ojców, na wspólnotę w nowicjacie, to pomyślałem sobie: „Mają oni wielkie szczęście, że ja tu jestem (śmiech). Panie, czym oni na mnie tu sobie zasłużyli?” Naprawdę! Później już widziałem to trochę inaczej, ale jeszcze w czasie nauki w seminarium myślałem: „Naprawdę, zasługuję na lepszy zakon!” Myślę, że do ślubów wieczystych na tyle dojrzałem, że już byłem w stanie powiedzieć: „Panie, czymże sobie zasłużyłem, że jestem w tym zakonie?” I tak mam do tej pory, że to wzrasta. Takie triduum przeżyłem. Boję się, co będzie czwarte (śmiech).
Ojcowie pracują bardzo intensywnie, co zresztą wynika z tej drogi kamiliańskiej. W szpitalu przebywa wielu ludzi chorych, wielu pewnie też szuka jakiegoś wsparcia duchowego w trudnym dla nich doświadczeniu choroby. Na czym polega posługa Ojca właśnie w tym miejscu? 
Po pierwsze, sprostuję: ku mojemu zaskoczeniu, wielu po prostu szuka. To jest już dobrze, jeśli szuka. Jednak mniej na pewno szuka takiego duchowego wsparcia, jeśli chodzi o te osoby, które po prostu szukają. One szukają jakiegoś człowieka. Nie mówię tu o tych, którzy już są w jakiejś relacji z Panem, bo oni pierwsi pytają, gdzie jest kaplica, czy jest Eucharystia, czy jest możliwość modlitwy z kapłanem. Dla nich to jest naturalne, że szukają. W takim szpitalu klinicznym, jak ten, gdzie osoby przyjeżdżają z całej Polski, to po prostu one kogoś szukają. To jest jak u św. Kamila: „Szukam człowieka”. I teraz, jakiego człowieka spotkasz, jest bardzo ważne. To tak, jak mówił chromy przy sadzawce...
Nie mam człowieka...
Tak jest: „Nie mam człowieka, który by mnie tam sprowadził” (zob. J 5,7). Swoją posługę, czteroletnią już, w szpitalu pediatrycznym określiłbym takim słowem, jakim się wyraża Jezus - z całą głęboką pokorą wobec tego: „ja jestem”. Bez jakichś górnych lotów, po prostu dosłownie „ja jestem”. Staram się poznać wiele osób, które mijam na korytarzu, czy są w salach na oddziałach. Poznać je bez tego uprzedniego oczekiwania od nich czegoś duchowego, głębokiego. Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu z nich przez wiele lat nie miało doświadczenia Kościoła jako wspólnoty, że wielu z nich przez wiele lat nie było na Eucharystii, nie spowiadało się i nie przystępowało do sakramentów. I tak nieuzdatnieni do tej trudnej sytuacji, w jakiej się znaleźli, muszą stawić jej czoła. Pan Bóg wie, że są daleko - w różny sposób - od Jego Serca, chociaż Ono bije nieustannie pragnieniem ich miłości. I postanowił sobie, że będzie miał takiego osła w Instytucie, na którym dojedzie tam, gdzie będzie chciał dojechać (śmiech). Z pewnymi problemami po drodze, nie mówię o przystanku przy wodopoju (kawie), mówię o naturze osła (śmiech). I że ten osioł po prostu będzie, jak znajdzie się potrzeba dotrzeć tam, gdzie Jego Syn chce przyjść w danym momencie, bo wie, że to jest najbardziej odpowiedni moment. Tak bym określił swoją posługę w tym miejscu: „ja jestem”. Jestem wtedy, kiedy chrzczę dzieci (a chrzcimy ich w naszym Instytucie ponad 200 rocznie), jestem wtedy, kiedy dzieci odchodzą (staram się być w tych 90% sytuacji). Najczęściej poznaję rodziców parę tygodni przed tym wydarzeniem, a niektórych parę lat wstecz, więc znamy się już też na sposób braterski i siostrzany. To też pozwala mi inaczej do nich podchodzić i - ufam - też pozwala im zaufać mi w tych najbardziej trudnych momentach życia. Dotychczasowego życia, bo co przed nimi, co przed nami, tego jeszcze nie wiemy. Ale to wszystko cały czas zamyka się w kluczu „ja jestem”. I to, że nie ja - Mariusz jestem, tylko że w mojej słabości Bóg zechciał w takiej posłudze, przez charyzmat tego, a nie innego zakonu być w tym, a nie innym miejscu. Nie przez moją osobowość, chociaż On też jej używa, człowiek nie jest dla Boga obojętny. Jestem osłem, ale to nie znaczy, że osioł nie będzie pogłaskany, ani po grzbiecie poklepany, że nie zostanie napojony i nakarmiony. Czyli ten osioł też dla Jezusa jest ważny. Nie tylko: „Podaj, przynieś, pozamiataj! Albo zawieź” (śmiech). To Jezus mówi: „Ja jestem”. Tutaj mówi w dwóch wymiarach. Jestem w tym Instytucie - w kaplicy adoracji. To jest pierwsze miejsce, w którym przychodzi ukojenie, zrozumienie, pogodzenie. One sprawiają, że człowiek się otwiera na dary Ducha Świętego, a Bóg może więcej nam pokazać. Bunt zawsze wypycha dary Boga z serca. Nikt nie mówi, że ludzie nie powinni się buntować. Jest czasem taki okres, kiedy człowiek się opiera, przeciwstawia, ale widzę, że szybciej doznaje wielu łask ten, kto przemoże ten bunt i pozwoli Bogu w sobie go przemóc, niż ten, który nieustannie gryzie, jak to mówimy, tynki z nerwów, pije dziesiątą już kawę, popija napój energetyczny, idzie zapalić dwudziesty papieros - w momencie, kiedy właśnie w kaplicy jest to jedno słowo: „Ja jestem”. A tam wszystko jest.
A ten drugi wymiar?
Drugą sferą jest nasze bycie na korytarzach, bycie w salach, wśród osób, które tutaj przebywają. To sam zauważam. Im dłużej tu posługuję - w zakonie jestem już prawie 14 lat i od samego początku mam kontakt z osobami chorymi - tym bardziej obserwuję coraz większą niemoc wobec sytuacji, w których się znajduję, ale też coraz większą słabość swoją fizyczną, a także brak odpowiedzi, światła na to, co się dzieje. Niekiedy nie pojmuję tego, czy się denerwuję na to. Czasem nie jestem w stanie zrozumieć pewnej ludzkiej ignorancji wobec takiej tragedii albo zaniedbań duchowych, jakie ktoś ma, a nie podejmuje nic w tym kierunku w tak ważnym dla niego i dla jego dziecka momencie. Ale w tym wszystkim Pan Jezus cały czas pokazuje, że nie to jest istotne, człowieku. Istotne jest to, że „Ja jestem” i ciebie zapraszam, żebyś w Moje Imię i ze Mną w sobie - bo codziennie Mnie przyjmujesz w pełni - był dla nich. Czyli dlatego, że Ja jestem, to i ty również bądź, bo dzięki Mnie takiemu samemu ty również zawdzięczasz swoje życie. Nie zapomnij, z czego cię wyrwałem. Jezus mi tego nie wypomina, tylko przypomina (śmiech). Jezus też mi nie wypomina: „Nie jesteś ubogi!” On mi przypomina: „Możesz być bardziej ubogi”, czyli daje mi lepszą drogę. Pyta: „Chcesz mieć więcej Mnie? Chcesz?”
Zaproszenie do magis?
„Chcesz Mnie jeszcze więcej?” I pokazuje, co w tym przeszkadza. A człowiek dokonuje wyboru. To jest też ta wielka miłość do wolności, którą Bóg nam dał, tej wolności dobrze pojmowanej. 
Trudny i delikatny jest temat cierpienia dzieci, bo wydaje się, że jest ono w jakiś sposób niezawinione, a często bardzo dotkliwe. Z jakimi reakcjami otoczenia spotyka się Ojciec w takich sytuacjach?
Z wszystkimi, jakie tylko mogą wystąpić. Wachlarz emocji, uczuć jest tutaj olbrzymi. Śmieję się czasem, gdy ktoś mnie pyta, co ja tutaj robię, bo odpowiadam, że zatrzymuję się na korytarzu co 5 metrów. I co wtedy mówię? Z jednymi płaczę, z drugimi się raduję, z innymi jeszcze się złoszczę, czasem z kimś narzekam, innych trzeba postawić do pionu, bo tak się zdarza, żeby jakoś się trzymali. Co chwila coś. Cały możliwy wachlarz tego, co człowiek ma w sobie, wychodzi w momencie, gdy oczekiwania jego były inne, a co innego się wydarzyło. Często słychać takie słowa: „Nie tak to sobie wyobrażaliśmy”. Mama, która patrzy na dziecko z wielowadziem, z wieloma wadami różnego rodzaju, bardzo ciężkimi, mówi: „Nie tak to widzieliśmy! Nie tak miało być!” Wtedy wychodzą te wszystkie nasze przeszłe pragnienia, rozmarzenia, plany, jak to będzie, gdy przyjdzie dziecko i jak się potem wydarzy. Byliśmy przekonani, że pójdziemy od razu do domu, że wszystko będzie takie sielankowe.
Jak w reklamie?
Dosłownie. Ten scenariusz, który sami sobie napisaliśmy, on musi się wydarzyć. A okazuje się, że „musi” to słowo-widmo, które tak naprawdę nie istnieje, oprócz tego, że je wypowiadamy, ale ono się nie spełni. Nic nie „musi”, nic nie „trzeba”. Bardzo ważne, żeby to zrozumieć tu, w Instytucie. Spotykam się czasami z zarzutem do Boga Ojca, jakim On jest Ojcem, skoro tak się dzieje. Staram się to wszystko przyjąć z głęboką cichością serca, pokorą, zostawić to na modlitwie, nim rozpocznę z kimś wspólną drogę. Nim rozpoczniemy - będzie lepiej, bo to jest wymiana, zawsze dobra - jakąś wspólną drogę. To są niekoniecznie osoby wierzące, chrześcijanie, katolicy, ale to mi nie przeszkadza, by głosić Ewangelię. Paweł szedł do pogan.
Św. Franciszek też...
Św. Kamil też. To mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. To mi pozwala zobaczyć człowieka.
Trudno oceniać takie osoby...
Bardzo - nie chcę ich oceniać, lecz czasem jednak temu ulegam.
Mam jednak takie wrażenie, że jeden z pozytywnych wymiarów cierpienia jest taki, że poniekąd pomaga nam weryfikować to, kim jesteśmy naprawdę.
Powiem tak: Bóg nie chciał cierpienia i nigdy go chcieć nie będzie. Cierpienie jest złem, które weszło na świat wraz ze śmiercią, czyli z grzechem. W Bogu jest samo dobro. Fenomen miłosierdzia Bożego polega na tym, że On w takiej - jak tu się ładnie wyrazić, żeby dało się to zapisać - trudnej (mówię zwykle inny wyraz, ale tu nie wypada), śmierdzącej sytuacji życia tylko wie, co jest pod spodem ukryte. Człowiek nigdy nie jest w stanie sam wejść w to doświadczenie, w jego głębię, bo tam jest niemiło, tam śmierdzi. Ta sytuacja jest trudna, przeraża go, budzi w nim często odrazę, wiele barier. Są mamy, które rodzą dzieci z różnymi wadami i czasem parę tygodni odczuwają nawet niechęć do tego dziecka - zdarza się tak, nieczęsto, ale się zdarza. Pewnie psychologia by to określiła jako jakąś depresję poporodową. Te osoby widzą to „smrodliwe” wydarzenie, a Bóg wie, że tam, pod spodem jest ukryta perła. Kiedy pozwalasz Bogu Ojcu złapać swoją dłoń - czyli swoje życie - w tym momencie, to Bóg wsadza ją w to, w co sam byś nigdy nie włożył. Gdy to zrobisz, wtedy ci mówi: „Zaciśnij pięść” i wówczas wyjmujesz stamtąd to, czego byś się nigdy nie spodziewał, że tam jest. To jest miłosierdzie, które przenika i widzi głębiej niż człowiek i które ze zła wyciąga dobro, czyli perłę. Takiego miłosierdzia nigdzie nie doświadczałem wcześniej. Raczej patrzyłem na niego jako na rodzaj pewnej pobłażliwości, niż takiego działania Boga, który odwraca strony medalu, który mówi: „Wejdź w tę sytuację głębiej”. 
Ale jak wejść?
Zacznij się modlić, na przykład. A On wtedy będzie cię mógł wyprowadzać. Jeśli przełamiesz tę barierę wobec Boga i zaczniesz Go traktować tak, jakim On naprawdę jest, czyli jak Ojca, to ten Ojciec zacznie cię wprowadzać w tę sytuację. Im głębiej, tym bardziej będziesz widział, że to, co ci się wydawało nie do przejścia, jest dla ciebie już dzisiaj jedyną drogą do pójścia naprzód. A to, co do tej pory się wydawało drogą do pójścia, było często jakąś projekcją - nie mówię zawsze, ale często - jakąś wyimaginowaną drogą, wymyśloną przez nas samych, zaplanowaną naprzód, przez nas wypieszczoną nocami, kiedy rozmyślaliśmy, jak to będzie, nie mnożąc tylko niepokojów. A dosyć ma dzień swojej biedy (Mt 6,34). W takich sytuacjach widzimy, że to, w co Bóg nas wprowadza, to jest prawdziwe szczęście. Czasami po tych latach spotkań z rodzicami - później już wielokrotnie przyjeżdżają tu na kolejne etapy operacji, czy na jakieś badania, rozpoznanie - pytam ich, pamiętając przeszłość (mam taki przywilej pamiętać twarze i to, co się wydarzyło z czterech lat przynajmniej, ale nie tylko): „I co, sprzedalibyście to dziecko za 2 miliony dolarów, za 4 miliony?” Tak specjalnie podsycam ogień. A oni mówią: „Nie. Nigdy, nigdy!” „Naprawdę? To wy jesteście? Niemożliwe... Da się kochać? Je się naprawdę da kochać?” (śmiech) „Tak! Naprawdę da się kochać!” „A choroba aż tak wam nie przeszkadza?” „No, jest trudno, ale nie przeszkadza. Przecież dziecko jest ważniejsze niż choroba, dziecko to nie jest choroba.” Dziecko to jest człowiek, to osoba. To nie jest choroba. Ważne jest, żeby pomóc im, kiedy małe życie się urodzi, ma parę godzin, jeden dzień, później kolejne tygodnie, a oni przychodzą na salę, do tego dziecka, żeby wtedy mogli zrozumieć, że oni nie przychodzą do choroby, oni przychodzą do swego dziecka, ciała ze swego ciała. Tu, w inkubatorze czy łóżeczku, nie leży choroba. To leży człowiek, który ich potrzebuje, który został im dany w opiekę, który jest im powierzony do piastowania. A im zostaje udzielony, jeśli tylko zechcą, charyzmat Maryi i Józefa, charyzmat domu w Nazarecie, rodziny, której też było „nie po myśli”. Wszystko to, co się wydarzało w życiu Świętej Rodziny, też było nie po myśli ludzkiej: to była grota, a nie wygodne miejsce, to też była troska, ucieczka do Egiptu, trud. Ale to była rodzina, która w Bogu znalazła swe oparcie. I ten dar, charyzmat, łaska zostaje udzielona takiej mamie i takiemu tacie, jeśli tylko chcą. Ona na nich czeka. Zanim oni podejdą do łóżeczka z dzieckiem, to tam już czekają te dwie święte osoby - Maryja i Józef. Aby Józef mógł wziąć w objęcia tego ojca, a Maryja tę matkę. Oni pokazują wyraźnie: tu nie leży choroba. Tu leży mój Syn. Często wzgardzony i niepodobny do ludzi przez swoje wady. A przez dziesiątki blizn po operacjach na małym, kilkutygodniowym ciele ono najbardziej przypomina mojego Syna. Nikt tak nie przypomina mojego Syna, jak to dziecko. On miał takie same rany po biczach. To jest Tajemnica. Ja tu nie szukam odpowiedzi. Raczej staram się zobaczyć to, co zostaje mi ukazane.
Powiedział Ojciec, że często spotyka się z osobami, które nie są przygotowane na to doświadczenie choroby. Czy można w ogóle się przygotować na cierpienie? 
Nie. Przygotować się nie można, ale można być uzdatnionym do doświadczeń.
Jaka jest różnica?
Taka jak u proroków, jak u Jezusa, u Jana Apostoła. Dlaczego Jan wytrwał jako jedyny z Apostołów pod Krzyżem? Mówię to z doświadczenia serca i medytacji Słowa. Dlatego, że on wsłuchiwał się w słowa Jezusa, jego głowa była oparta na piersi Pana podczas Ostatniej Wieczerzy, a zarazem pierwszej Eucharystii. Wsłuchany w Serce Jezusa wiedział, że pomimo tego, co widzi, warto przy tym Sercu być. To doświadczenie go nie przerosło również z drugiego powodu, że Jan był wtedy z Maryją. Przy Niej naprawdę wszystko staje się jaśniejsze, o wiele prostsze i mimo wszystko łatwiejsze do przejścia. Kiedy na co dzień żyjemy z Bogiem w wierności, wtedy łatwiej nam jest zrozumieć to, co się dzieje - ze względu na to, że mamy światło Boże w sobie. Są cztery niezbędne światła, które nam sprzyjają, może nie w przygotowaniu się, ale w tym, żeby było nam łatwiej, kiedy przyjdzie doświadczenie. Pierwszym światłem jest spowiedź święta, stan łaski uświęcającej, serce czyste. Drugim - jak najczęstsza komunia święta, wspólnota z Bogiem, komunia z Synem Bożym. Trzecie to czytanie Słowa Bożego - poznajemy siebie i naszego Pana, znamy odpowiedź, bo w Biblii są pytania i odpowiedzi. Kiedy zadajemy pytanie, a znamy Słowo Boże, wtedy Duch Święty daje nam odpowiedź. Gdy go nie znamy, trudno o odpowiedź. Czwartym światłem zaś jest Maryja - niezbędna Osoba, Brama na drodze do pójścia w głębię Jezusa. Serce, przez które wchodzi się w Serce. 
To nie jest gwarancja, że spłynie po mnie jak po kaczce każde doświadczenie, tylko jest to zaplecze, z którym to doświadczenie przejdę w sposób Boży. To, co mówi Pan do Izajasza: „Ogień cię nie spali, a woda cię nie zaleje, nie utopi” (por. Iz 43,2). Bóg nie mówi do niego: „Nie musisz pójść przez ogień i nie musisz pójść przez wodę”. On mówi: „Pójdziesz przez ogień, ale nie spłoniesz; pójdziesz przez wodę, ale nie utoniesz. Ja jestem z tobą, nie bój się! Ale musisz przejść przez ogień, bo złoto się w ogniu hartuje, w tyglu. I przez wodę musisz przejść. Musisz przejść przez ciemność doświadczenia, żeby zobaczyć, gdzie jest prawdziwe źródło powietrza. Ale nie utopisz się, bo Ja jestem z tobą.” To jest taka różnica. Tylko taka i aż taka.
Ludzie często w takich okolicznościach mówią: „Nie czuję, nie widzę Boga...”
Ja mam odwrotne doświadczenie w tym szpitalu. Pewnie i tak mówią. W przekroju tych sytuacji, wydarzeń, w których tutaj brałem i biorę udział, zauważam jednak, że śmierć rodzi do życia. Mam wiele takich - budujących mnie wewnętrznie również - przykładów, kiedy odejście dziecka zrodziło do życia w Chrystusie całą rodzinę, uratowało małżeństwo. Dziecko się poczęło, urodziło, żyło 3 dni, 3 miesiące, 3 lata, a ocaliło 30 lat życia rodziny, odnowiło serce, sumienie. Pierwszym owocem świętości tego dziecka, które odchodziło w sposób święty, przepełnione cierpieniem na różny sposób, było, na przykład, nawrócenie taty. Duszy dziecka nic nie grozi, tylko zbawienie. Ale naszej duszy grozi już wiele. I to jest znowu miłosierdzie, że Bóg z tak trudnej sytuacji, jaką jest śmierć, wyciąga życie, bo On jest Panem życia, nie śmierci. Bóg się zatroszczył, żeby pierwszym owocem świętego umierania dziecka, jego odchodzenia, przechodzenia pod Serce Maryi, była przemiana życia, zbawienie duszy np. jego taty, mamy czy całej rodziny. Mam takie doświadczenia, że ktoś po paru miesiącach dzwoni i mówi: „Tam się zmieniło, tu się zmieniło po pożegnaniu tego dziecka, po pogrzebie.” Co to się dzieje? To są pierwsze owoce, że dziecko się modli, a Bóg błogosławi, wylewa łaski. I oni pozwolili na to, bo też się otworzyli. 
Skupiam się więc w tej posłudze bardziej na tym, aby wraz z rodzicami, rodziną dojść do momentu wspólnego zrozumienia sensu doświadczenia, bez takich trywialnych haseł, że „Bóg tak chciał”. To jest zupełna nieprawda. Bóg tak nie chciał, to my wybraliśmy grzech na świecie. To my ponosimy jego konsekwencje. Bóg nie chciał śmierci, On jej nie stworzył - mówi o tym Słowo Boże. Stworzył wszystko, aby żyło. Byty tego świata noszą w sobie życie. Prawda, jest Panem śmierci, ale nie jest Dawcą śmierci. On jest Dawcą życia. Jednak znowu Jego wspaniałe miłosierdzie odwraca medal, odwraca sytuację i ze śmierci wyciąga życie. I my szukamy sensu na życie, nie na śmierć. Otworzenie się na doświadczenie Boga sprawia, że człowiek w głębi siebie sam zaczyna widzieć, że to, co się wydarzyło, było darem i z czasem sam odnajduje sens. Nie jestem po to, żeby komuś terapeutycznie, psychologicznie, a jeszcze lepiej: psychomanipulacyjnie wyjaśniać sens doświadczenia, by zaspokoić pragnienie wytłumaczenia czegoś, co jest niewytłumaczalne. Jestem kapłanem katolickim i mam głębokie przekonanie w Panu, że moim jedynym zadaniem jest niesienie Boga. Ale On przychodzi do nich na znany Mu sposób.
Kiedyś, na modlitwie, usłyszałem przez bliską mi duchowo osobę słowa Matki Bożej: „Czy myślisz, że Mój Syn chce śmierci i cierpienia dzieci? Jezus tego nie chce. One cierpią, bo świat jest zły.” I to jest konkretne doświadczenie. Pokazuje, że na tym świecie konsekwencje grzechu rozciągają się na wszystkich, bez względu na wiek. Ktoś powie, dlaczego Bóg nie może tego zlikwidować? Często się tak mówi...
... skoro jest Bogiem...
Dlatego, między innymi, że to my przejęliśmy pałeczkę Boga, buntując się przeciwko Jego woli i ponosimy naturalną konsekwencję naszego wyboru. Ale On uczynił wszystko, aby nam otworzyć życie o wiele głębsze i piękniejsze - życie wieczne. Mówię: „Zacznij się modlić (i sam sobie przypominam), a zrozumiesz, że jest coś więcej, niż tylko to, co widzisz teraz. Otworzą się inne bramy, inne drzwi. Bóg ci je pokaże. Bez modlitwy i relacji z Nim nie zrozumiesz tej wielkiej tajemnicy, w której bierzesz udział, bo ona jest zbyt głęboka, by mogła być od razu wyjaśniona. Bóg, aby mógł ci przekazać małymi krokami to, co ciebie, twoje małżeństwo, twoją rodzinę, wspólnotę spotyka, potrzebuje, abyś na Niego się otworzył. Bo On zrobi wszystko w Twoim życiu, ale nic nie może zrobić bez ciebie”. To jest fenomen tego, co my posiadamy, czyli naszą odpowiedź. Jedna Ewa odpowiedziała Bogu „nie” przez to, że odpowiedziała demonowi „tak”. A druga Ewa od początku odpowiadała demonowi „nie”, aby w odpowiednim momencie odpowiedzieć Bogu „tak”. Te „tak” i „nie” są bardzo ważne i mają historyczne znacznie. Odpowiedź na życie – „tak”, aborcji – „nie”, odpowiedź adopcji dziecka - „tak”… - to wszystko jest historia. Powiedzenie życiu „tak” rozpoczyna nowy rozdział, a w tym wszystkim powiedzenie Bogu Ojcu „tak” rozpoczyna wreszcie głęboką świadomość i poczucie tego, że jestem dzieckiem Boga. To sprawia, że mój dzień, mimo wszelkich trudów, zupełnie inaczej wygląda. I pytanie o cierpienie - wracając do niego -  jest w zupełnie innym świetle stawiane przez nas samych. Spotykamy kapłana i pytamy go, a zupełnie nie jesteśmy przygotowani do przyjęcia odpowiedzi. I wtedy ta odpowiedź odbija się jak grochem o ścianę. I nic z tego nie rozumiemy. Dlatego nigdy nie odpowiadam w sposób szybki, żeby tylko wygrać tę potyczkę z kimś i postawić na swoim, tylko staram się go poznać i zachęcić do wejścia w głębię, w modlitwę, w ten czas, który tu przeżywa. A wtedy widzę, że te pytania już nie powracają, a odpowiedzi słyszę od nich na własne uszy. To jest ciekawe.
Myślę, że to jest też przesłanie, którym możemy zakończyć to spotkanie. W gruncie rzeczy jest to temat do refleksji dla każdego z nas. Bóg zapłać.
Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu...
Łódź, 13 września 2018 r.
Tekst został autoryzowany. 
Wywiad opublikowany w Posłanie 1/2019